Saturday, July 4, 2009

PRZEMAKALNE PALTO CZYLI BLOTNISTE PERYPETIE W INLE...

Filigranowa,"rozespana" miescinka Kalaw bedzie naszym punktem organizacyjnym do nastepnej z zaplanowanych przez nas przygod w Birmie - wycieczki nad jezioro Inle. W deszczowej aurze zaopatrujemy sie w konieczne przeciwdeszczowe peleryny (P jak "palto" w przedszkolnym "ABC"...) i dziarsko zapinamy wszelkie przygotowania "na ostatni guzik" przed dwudniowa wyprawa.





Calodzienna marszruta w blotnistych okolicznosciach przyrody i bezustannych wodospadach monsunowych ulew na szczescie miala takze swoje pozytywy. Buty co prawda najprawdopodobniej wyladuja w koszu, podobniez peleryny, ktore okazuja sie nie takie znowu nieprzemakalne, ale herbatka i swiezo prazone orzeszki w jednej z plemiennych wiosek koi nerwy, leczy pierwszorzedne dasy i fochy jakie stroilem przez caly dzien i pobudza do dalszej drogi. Bo nie co dzien bowiem dziewczynki i chlopcy jest znowu tak rozowo...



Powrocily wspomnienia z Luang Nam Tha w Laosie. Tempo zycia, zgrzebna prostota, dziennie wykonywane obowiazki bez wzgledu na sprzyjajaca badz nie pogode, brak jakiejkolwiek maszynerii, prymitywne metody - wszystko tak odlegle od zachodnich norm, lyk trzezwego spojrzenia na nasze zycie codzienne i azjatycka lekcja dobrego samopoczucia "pomimo wszystko". Dla mieszkancow plemiennych osad jestesmy rownie egzotyczni jak i oni wydaja sie nam. Kobiety tak jak i ich krewne w wielkich miastach uwielbiaja swoja biale thanakhe. Cukierki dla dzieciakow i mini saszetki z szamponami do wlosow dla gospodyn domow, za rada naszej przewodniczki, okazuja sie byc strzalem w "10tke" w roli podarunkow. Mieszkancy chetnie pozuja do zdjec.









Pomimo frustrujacej niepogody trudno nie westchnac raz po raz przy zielonych orzezwiajacych okolicach. Swojskie klimaty. Wiejsko, zdrowo i pachnaco sie nam dreptalo pomimo kilogramow blota przyklejonych do naszego obuwia. No i te gigantyczne aloesy co to w doniczkach je upchnac mozna w Europie...







Prawdziwym wynagrodzeniem znojow wedrowki okazuje sie byc wyborna 7-mio daniowa kolacja z deserem zaserwowana nam przez naszego osobistego kucharza i chyba najbardziej niekonwencjonalny z noclegow naszego roku w podrozy. Na "biala sale" udalismy sie bowiem do jednego z klasztorow buddyjskich. Byla to noc nadzwyczajna, niczym basniowa. Tuz przed switem obudzeni zostalismy delikatnie porannymi modlami mnichow...







Po obfitym sniadaniu, na pamiatke od przelozonego klasztoru otrzymalismy recznie plecione bransoletki wraz z modlitwa o pomyslnosc naszych kolejnych wypraw. Modly chyba pomogly gdyz drugi dzien wedrowki uplynal nam calkowicie w slonecznej kapieli. Ach jak przyjemnie! Bransoletke mam zamiar nosic przynajmniej az po dzien przylotu do Irlandii we wrzesniu...



Jezioro Inle ujelo nas chyba nawet bardziej niz Toba w Indonezji przed paroma miesiacami. Ja chyba jeziora ulubilem sobie szczegolnie w tym roku. Nieporownywalne z zadnymi rzekami, morzami ba nawet oceanami. Jezioro Inle i zycie na nim plynace (doslownie!) jak wszystko w Myanmar jest krokiem wstecz. Jaki ten swiat inny i wyjatkowy. Polow ryb i glonow (dla urzyzniania plywajacych ogrodow pomidorowych) na staromodna modle to obrazek chyba najbardziej typowy dla tego miejsca. Chatki "na kurzej stopce", doliny, lasy, cale mini wioski na wodzie gdzie by wpasc "na kawke" do sasiadki trzeba albo do niej poplynac albo przeprawic sie lodka...









Z miescinki Nuang Shwe, naszej mety po dwudniowej wycieczce, po calodziennym wypoczywaniu i wchlanianiu tzw "lokalnej atmosfery", wybieramy sie na ponow w strone jeziora Inle nienasyceni jego poetycznym niemal czarem.





Tym razem wynajmujemy lodke-lupinke i odwiedzamy miedzy innymi malutka retro fabryke rekodziel, gdzie tekstylia oprocz bawelny i jedwabiu wyrabia sie z galazek kwiatu lotosu! Nie omieszkalismy nabyc jeszcze jednej narzuty do mieszkanka ale przy wzruszajacej goscinnosci wlasciciela wytworni i jego zalogi nie zastanawialismy sie ani chwili.





Podczas wizyty na targowisku natrafiamy takze na kobiety szczepu Padaung, ktorego zenska czesc charakteryzuje sie osobliwymi, mosieznymi pierscieniami noszonymi na ich szyjach. Obrazek w kategoriach plemiennych slynny na caly glob niczym Masajski. Bransoletka po raz kolejny zadbala o szczegolnie sprzyjajaca aure.



Magia Birmy nie przygasa. Tak zafrapowani i notorycznie zafascynowani roznorodnoscia i odmiennoscia odkrywanych przez nas terenow bylismy chyba do tej pory tylko w Indiach i Laosie...

6 comments:

Empiryk teoretyk said...

.......... I'm speechless i mam rozesmiane oczy jak po porterowce pana Slawka

Unknown said...

zimaleck lskuera sisnishe encirjaj dkjouehj lsjiel (that's just a little polish comment for you Przem!!) Wonder what I said?!

Jadziadzia said...

Och jak cudnie przypłynąć sobie do sąsiadki mieszkającej w chatce na kurzej stopce na kawunie. Wskakujesz w łódeczkę albo w strój kąpielowy i szpula ;-).
A Wasza nocka w klasztorze to chyba jedna z bardziej niesamowitych podczas całej podróży, nie? I ta pobudka... coś pięknego.
Pozdróweczka. Jadziadzia :-)

Unknown said...

Tyle w tym odcinku ciekawych opowiesci,ze nie wiadomo od czego zaczac.Bo mosiezne pierscienie na szyjach w Azji zupelnie zaskakuja,fabryczka jak nierealna rzeczywistosc,galazki lotosu przywoluja wspomnienia cukierkow z odpustu z dziecinstwa/z nimi mi sie skojazyly/,bransoletki na szczescie jakie to urocze a nocleg w klasztorze to juz apogeum!i ta wioska daleka od cywilizacji-mieliscie wrazen moc.

Anonymous said...

Ja w tym momencie juz nie powinienem zostawiac kolejnego pełnego "Ochow" i "Achow" komentarza... Ale jak tu na blogu przekazac, że totalnie brakuje ci słow. Że Cię zatkało! Przy tych opisach wrecz ksiazkowych przygod, jakikolwiek komentarz wypadnie blado ... No dobra... Juz sie zamykam!

Anonymous said...

Ze tak sobie pozwole przybliżyc historie z wypowiedzi kolegi Roberta. Pan Slawek to moj tata, a porterowka to ten karmelowy likier jego wyrobu. A oczy Robertowi sie smialy jak szesciolatkowi na Gwiazde.