Friday, July 31, 2009

Z ODMARZNIETYM PALUCHEM NA PUSTYNI ATACAMA



Jakim nieprzewidywalnym, nie tylko temperaturowo i krajobrazowo ale tez klimatycznie, kontynentem jest Poludniowa Ameryka przekonalismy sie na kilka godzin przed wyprawa do San Pedro siedzac w jednej z internetowych kafejek w La Serena. Na kilkanascie bowiem sekund odczulismy, ponoc bardzo tutaj regularne i nienadzwyczajne mini trzesienie ziemi! Caly budynek zadrzal na kilka chwil i pozostawil nas oniemialych na chwil kilkanascie...
Pierwszy moment na pustyni Atacama w San Pedro, o ktorym snila Madonna w La Isla Bonita, spowodowal lawine mieszanych uczuc. Podekscytowani wycieczkami, ktore zaplanowalismy nie potrafilismy ukryc watpliwosci czy podolamy wyzwaniom w takich temperaturach. Byl to bowiem najzimniejszy przystanek w naszym calorocznym harmonogramie.
Kosmiczne, ksiezycowe niemal widoki kontra "lodowkowy" hotelik i "biala sala", na ktora udajemy sie w kalesonach, czapkach i kilku warstwach przytulnych tekstyliow w stylu "na cebulke" z goscinnym udzialem czterech kocy...
Pierwsze pustynne eskapady do Doliny Smierci i Doliny Ksiezycowej zachwycily krajobrazowo chyba tylko tak jak poranek na Gorze Synaj w Egipcie.







Pompatyczne, bezkresne, zmieniajace swe ubarwienie niczym w kalejdoskopie, gory, wzgorza i doliny tworza niepowtarzalna atmosfere. Dostojny i majestatyczny pejzaz. Kolejne miejsce, w ktorym czlowiek czuje sie taki maciupenki wzgledem poteznej i przeurodziwej Matki Natury. Zadna niespodzianka nie jest skad Dolina Ksiezycowa wziela swoje poetyckie imie. Zachod slonca w tym wlasnie zakatku zadziwil feria niczym halucynogennych barw, jak nierealne wizualne przedstawienie przygotowane specjalnie z mysla o nas na zakonczenie naszej ekskursji. Rozowy niebosklon kusil do fotografowania az do pelnego zmierzchu...











Po kolejnej niemozliwie chlodnej nocy, dziarsko zrywamy sie z lozek o czwartej rano i po otrzasnieciu sie z sopli lodu :-) wybieramy sie w droge ku ostatniej juz z perypetii w Chile - syberyjsko-mroznej ekspedycji ku gejzerom w Tatio. Owe dziwa natury wlasnie o nieznosnych wczesno-porannych godzinach, w towarzystwie leniwie wschodzacego slonca, sa najbardziej aktywne i zjawiskowe. Jestesmy na wysokosci ponad 4 tysiecy metrow, przy temperaturach minus 17 stopni!!! Podwojne rekawiczki, potrojne skarpety, wszedobylskie los kalesonos a jak, dwie pary spodni i 9 (!) warstw wierzchniego okrycia. No i mamus obowiazkowo trampki nie? Wspominalem, ze tak zimno nam jeszcze nie bylo...







Wraz z pierwszymi promieniami slonca, po sniadaniu polowym i kubku goracej herbatki, ozywiamy sie nieco przy z minuty na minute bardziej sprzyjajacych stopniach Celsjusza. Surowy krajobraz niczym z innej planety. Bulgoczace spod ziemi gorace zrodla, zasolony grunt, buchajace spektakularnie jak fontanny gejzery i na deser gorace kapiele termalne w plenerze dla odwaznych. Swiat moze i do odwaznych nalezy ale nie wiedziec czemu te atrakcje z bolem serca ale sobie odpuscilismy;-)
Gejzery w Tatio to wycieczka warta kazdego odmarznietego palucha, kazdego kakafonicznego zgrzytu zebami i kazdego cichego przeklenstwa "pod nosem" w baltyckich temperaturach tak naszego jeepa jak i na zewnatrz.





Popoludniowa pora, juz w bardziej wiosennych okolicznosciach przyrody, obserwujemy zafascynowani chilijska flore i faune w tym lamy, wikunie (spolszczam tutaj solidnie oryginalna hiszpanska nazwe) guanako i alpaki. Kaktusy jak z komiksowych stronic. Albo z westernow!





Pustynny piasek mamy we wlosach, obuwiu i wszelkich czesciach garderoby... Ostatni prysznic i wyruszamy juz ku granicy z Peru, lekko oszolomieni ile udalo sie nam zobaczyc podczas zaledwie dziesieciu pierwszych dni w Ameryce Poludniowej.

Wednesday, July 22, 2009

POCZTOWKI Z / POSTCARDS FROM ELQUI VALLEY













CHILE CZYLI CHILLI... SI SI



W 283-im dniu naszej wyprawy zycia, pomyslne wiatry zaprowadzily nas na czwarty juz kontynent (wliczajac pojedynczy przystanek afrykanski w Egipcie), do Ameryki Poludniowej a scislej Chile. Cofajac sie w geograficznej strefie czasowej w Santiago de Chile ladujemy okolo 13.00, cztery godziny wczesniej przed naszym wylotem z Auckland w Nowej Zelandii... Podrozowanie dookola swiata kryje w sobie takie wydawac by sie moglo sprzeczne z logika niespodziewajki. Rozpoczynamy ostatni rozdzial naszej perypetii :-) bedac mlodszymi o kilka godzin. Frajda!
Na lotnisku czeka juz na nas przyjaciolka z Londynu Shephali, ktora w podobna podroz do naszej wybiera sie wlasnie tegoz dnia i bedzie odtad wspoltowarzyszka naszych wojazy jak i dawka swiezej energii, niezbednej do pokonania naszych ostatnich dwoch miesiecy "na plecakach" w Ameryce Poludniowej.



Stolica Chile, o lekko dekadenckim zabarwieniu, okazala sie latwym i przyjemnym wprowadzeniem do nowego kontynentu. Skojarzenia europejskie (Lizbona, Barcelona) jak najbardziej na miejscu. Od pierwszych chwil uderza nas nieprzecietna doza graffiti i sztuki ulicznej. Barrio Brasil, w ktorym sie stolujemy i delektujemy wybornym chilijskim czerwonym winem (vino tinto si si), jest artystyczna dzielnica z mnostwem kafejek, restauracji i barow.







Urokliwy ryneczek i niezliczone ilosci pasjonatow gry w szachy. Imponujace Muzeum Sztuk Pieknych tak architektonicznie jak i zawartosciowo. Wszechobecne budynki w stylu art deco, cukierenki, uliczne kramy, kuszace zewszad super-trendy sklepy, galerie i ta obledna panorama kontrastujaca nowoczesne wiezowce z osniezonymi szczytami Andow. Majestatyczny widok.









Kulinarnie szybko zdajemy sobie sprawe, ze nasza wegetarianska dieta najlepiej zaopiekuja sie w Chile popularne empanadas (si si) czyli pozywne pierogi z roznorakim nadzieniem. Taka empanada (ze szpinakiem czy serkiem wiejskim), lampka wysmienitego lokalnego vino i pikantna (es picante si si) salsa chilli to istna podniebienna uczta!



Temperaturowo zima tutaj okazuje sie byc jeszcze chlodniejsza wersja od tej, z ktora mielismy do czynienia w Zelandii Nowej. Czapy, rekawice, ba nawet klasyczne kalesony szybko trafiaja na liste niezbednych zakupow juz pierwszego popoludnia. Los kalesonos si si...
Santiago bylo urzekajace ale w Valparaiso to juz zakochalismy sie do nieprzytomnosci. Bohemistyczne miasto portowe uwazane za kulturalna stolice Chile wrecz pachnie sztuka! Jego zwiedzanie inicjujemy sympatyczna wycieczka lodka o zachodzie slonca z widokami na cale miasto malowniczo ulokowane na wzgorzu. Dane nam jest trafic na lwy morskie leniwie korzystajace z ostatnich promieni slnecznych, foki i pelikany. Probujemy tez swoich sil za sterem.









Valparaiso jak nic ma swoj miejski sex appeal. Wdziek, styl, szarm, szyk!
Miasteczko w stylu retro, trolejbusy, starodawne windy miejskie, ktorymi jak w poprzednich epokach mieszkancy i dzis przemieszczaja sie na gorne partie wzgorza. Waskie, niemalze pionowe momentami uliczki emanuja wszystkimi kolorami swiata. Pastelowe zaulki. Praktycznie cale Valaparaiso jest jednym wielkim polowym muzeum z niebagatelnymi dzielami sztuki na murach, plotach, domach prywatnych, sklepach. Taka freestyle kolekcja dla amatorow malowidel sciennych i graffiti.













Tutaj czujemy sie jak na prawdziwych wakacjach, chrupiac z apetytem prazone w karmelu migdaly, uliczny przysmak ubostwiajacych slodkosci Chilijczykow. Tutaj tez dzielnie przelamujemy bariery lingwistyczne i ze slowniczkiem w reku zamawiamy nasze pierwsze posilki i rezerwujemy pierwsze kwatery po hiszpansku. Si si a jak!

Pora ruszac dalej, nasz poludniowo-amerykanski grafik peka w szwach... W koncu do powrotu do Europy juz tak nie daleko!