
Jakim nieprzewidywalnym, nie tylko temperaturowo i krajobrazowo ale tez klimatycznie, kontynentem jest Poludniowa Ameryka przekonalismy sie na kilka godzin przed wyprawa do San Pedro siedzac w jednej z internetowych kafejek w La Serena. Na kilkanascie bowiem sekund odczulismy, ponoc bardzo tutaj regularne i nienadzwyczajne mini trzesienie ziemi! Caly budynek zadrzal na kilka chwil i pozostawil nas oniemialych na chwil kilkanascie...
Pierwszy moment na pustyni Atacama w San Pedro, o ktorym snila Madonna w La Isla Bonita, spowodowal lawine mieszanych uczuc. Podekscytowani wycieczkami, ktore zaplanowalismy nie potrafilismy ukryc watpliwosci czy podolamy wyzwaniom w takich temperaturach. Byl to bowiem najzimniejszy przystanek w naszym calorocznym harmonogramie.
Kosmiczne, ksiezycowe niemal widoki kontra "lodowkowy" hotelik i "biala sala", na ktora udajemy sie w kalesonach, czapkach i kilku warstwach przytulnych tekstyliow w stylu "na cebulke" z goscinnym udzialem czterech kocy...
Pierwsze pustynne eskapady do Doliny Smierci i Doliny Ksiezycowej zachwycily krajobrazowo chyba tylko tak jak poranek na Gorze Synaj w Egipcie.



Pompatyczne, bezkresne, zmieniajace swe ubarwienie niczym w kalejdoskopie, gory, wzgorza i doliny tworza niepowtarzalna atmosfere. Dostojny i majestatyczny pejzaz. Kolejne miejsce, w ktorym czlowiek czuje sie taki maciupenki wzgledem poteznej i przeurodziwej Matki Natury. Zadna niespodzianka nie jest skad Dolina Ksiezycowa wziela swoje poetyckie imie. Zachod slonca w tym wlasnie zakatku zadziwil feria niczym halucynogennych barw, jak nierealne wizualne przedstawienie przygotowane specjalnie z mysla o nas na zakonczenie naszej ekskursji. Rozowy niebosklon kusil do fotografowania az do pelnego zmierzchu...





Po kolejnej niemozliwie chlodnej nocy, dziarsko zrywamy sie z lozek o czwartej rano i po otrzasnieciu sie z sopli lodu :-) wybieramy sie w droge ku ostatniej juz z perypetii w Chile - syberyjsko-mroznej ekspedycji ku gejzerom w Tatio. Owe dziwa natury wlasnie o nieznosnych wczesno-porannych godzinach, w towarzystwie leniwie wschodzacego slonca, sa najbardziej aktywne i zjawiskowe. Jestesmy na wysokosci ponad 4 tysiecy metrow, przy temperaturach minus 17 stopni!!! Podwojne rekawiczki, potrojne skarpety, wszedobylskie los kalesonos a jak, dwie pary spodni i 9 (!) warstw wierzchniego okrycia. No i mamus obowiazkowo trampki nie? Wspominalem, ze tak zimno nam jeszcze nie bylo...



Wraz z pierwszymi promieniami slonca, po sniadaniu polowym i kubku goracej herbatki, ozywiamy sie nieco przy z minuty na minute bardziej sprzyjajacych stopniach Celsjusza. Surowy krajobraz niczym z innej planety. Bulgoczace spod ziemi gorace zrodla, zasolony grunt, buchajace spektakularnie jak fontanny gejzery i na deser gorace kapiele termalne w plenerze dla odwaznych. Swiat moze i do odwaznych nalezy ale nie wiedziec czemu te atrakcje z bolem serca ale sobie odpuscilismy;-)
Gejzery w Tatio to wycieczka warta kazdego odmarznietego palucha, kazdego kakafonicznego zgrzytu zebami i kazdego cichego przeklenstwa "pod nosem" w baltyckich temperaturach tak naszego jeepa jak i na zewnatrz.


Popoludniowa pora, juz w bardziej wiosennych okolicznosciach przyrody, obserwujemy zafascynowani chilijska flore i faune w tym lamy, wikunie (spolszczam tutaj solidnie oryginalna hiszpanska nazwe) guanako i alpaki. Kaktusy jak z komiksowych stronic. Albo z westernow!


Pustynny piasek mamy we wlosach, obuwiu i wszelkich czesciach garderoby... Ostatni prysznic i wyruszamy juz ku granicy z Peru, lekko oszolomieni ile udalo sie nam zobaczyc podczas zaledwie dziesieciu pierwszych dni w Ameryce Poludniowej.
